poniedziałek, 25 listopada 2013

Część 1 - Gra się rozpoczęła

Część I - pisana z punktu widzenia Marceline :)

Moje palce zwinnie skakały po kolejnych strunach. Każde, nawet najdelikatniejsze pociągnięcie skutkowało innym dźwiękiem, który razem z innymi, zalewał mój pokój falą muzyki. Przytrzymałam przez chwilę struny by całkowicie wyciszyć dźwięk i rozejrzałam się po pokoju. Miałam wszystko, a nawet więcej. Dużo przestrzeni, piękne meble, nowoczesną gitarę i, co najważniejsze, przyjaciół, którzy zawsze byli przy mnie. No przynajmniej jeden taki idiota, który właśnie, najprawdopodobniej, grał w coś na konsoli. Inni zawsze byli, bliżej czy dalej, mniej lub bardziej szczerzy i otwarci, ale przecież byłabym hipokrytką, gdybym wymagała tego od nich, samej nie dając im w zamian tego samego. Wystarczyła mi jedna osoba, z którą mogłam porozumiewać się bez słów, gadać na każdy temat, a jednocześnie wiedzieć, że choć zna on moje wszystkie sekrety to nie wygada ich nikomu, niezależnie od tego, co jest między nami. Taką osobą dla mnie był Marshal Lee.
Jednak mimo wszystkiego dobrego, czułam dziwną pustkę. Czułam brak pewnej osoby, którą straciłam na zawsze. Nawet wiedziałam o kogo dokładnie mojemu sercu chodziło. Równie dobrze wiedziałam jednak, że nie mam najmniejszych szans na pogodzenie się z tamtym człowiekiem, a co dopiero mówić o odbudowie dawnej więzi. Mogłam jedynie go odwiedzać i patrzeć z daleka, co czasem robiłam.
Mogłam patrzeć na szafę wypełnioną moimi ubraniami, mogłam latać po pokoju podczas grania na gitarze. Mogłam grać na konsoli, albo rysować, czy pisać tekst nowej piosenki siedząc przy biurku. Równie dobrze mogłam po prostu spać na moim wielkim łóżku, otoczona przez masę pluszaków, albo przez ramiona osoby, której na mnie zależało. Nie ważne co bym nie robiła lub czego unikała, zawsze czułam tę pustkę. Z jednym wyjątkiem.
Moje palce samoistnie ustawiły się na odpowiednich akordach. Drugą ręką przerzuciłam kartki leżące przede mną na łóżku i znalazłam. Wyjątkową piosenkę napisaną na pogniecionej od zbyt wielokrotnego użytku karce, atramentowym tuszem, którego nie było już prawie widać. Rozprostowałam delikatnie papier, starając się omijać palcami miejsca, w których łzy utworzyły kleksy. Znałam tę piosenkę na pamięć, ale śpiewanie jej bez tego drobnego świstka nie byłoby takie samo.
Już po chwili świat zaczął mi się zamazywać. A mimo to grałam i śpiewałam dalej, nieco gorzej, bo głos mi się rwał, a palce raz po raz trącały niewłaściwą strunę. Dałam się porwać wspomnieniom.
Właśnie w takim stanie znalazł mnie Marshal. Wiem, że pewnie przyszedł by zapytać, czy chcę z nim pograć. Mimo iż najlepszym graczem nie byłam, to jednak stanowiłam większą rywalkę niż Księżniczka Balonowa, która grami z natury gardziła. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie to chciał ujrzeć, gdy wszedł do mojego pokoju. Liczył, że zastanie mnie grającą na gitarze jakąś luźną piosenkę. Z drugiej strony, przywykł już, że istnieje ta jedyna piosenka, która wzbudza we mnie aż takie emocje. Wiedział, co się za nią kryje, więc mógł mnie rozumieć.
Tak naprawdę nie zauważyłam, że wszedł do pomieszczenia dopóki nie odsunął mi kartek z przed oczu i nie zabrał gitary. Wszystko delikatnie odłożył na podłogę obok łóżka i usiadł przy mnie po turecku. Łagodnie przyciągnął mnie do siebie tak, bym siedziała bokiem do niego, między jego nogami. Objął mnie i zaczął delikatnie gładzić po włosach. Nie mówił nic, to nie było potrzebne. A kłamstwa w stylu: wszystko będzie dobrze, już mnie zmęczyły. Wtuliłam się w niego i pozwoliłam by łzy popłynęły po moich policzkach bez oporu.
Kiedyś nie płakałam w ogóle. Nie miałam powodu. Wszystko co miałam, zdobyłam sama. Nie narzekałam na brak przyjaciół, bo nie uważałam, że są mi potrzebni. Wszystko się zmieniło, gdy poznałam radosną grupkę Finna. A jednak nikt nie widział bym uroniła choć łzę. Owszem, bywałam smutna. Ale tylko tyle. Dopiero, gdy w moim sercu wykiełkowała nadzieja, że znajdę osobę, którą uważałam za ojca, osobę, która mnie wychowała – wszystko będzie w porządku. A jednak ten człowiek mnie odrzucił. I to był moment, w którym dowiedziałam się ponownie czym są łzy.
Minęło sporo czasu nim się uspokoiłam. Wiem, że Marshal wolałby w tym czasie pograć, ale nie pospieszał mnie. W końcu delikatnie otarł resztki łez z moich policzków i uśmiechnął się do mnie. Cieszyłam się, że to do mnie uśmiecha się w ten wyjątkowy sposób. Gdy patrzył na innych w jego uśmiechu kryła się pogarda, rzadko pomieszana z czymś na kształt szacunku czy śladu sympatii do kogoś. Gdy patrzył na dziewczynę, w której się zakochał, jego uśmiech był pozbawiony emocji. Tylko przy mnie nadawał temu wyrazowi twarzy jakieś szczere emocje. Radość, smutek. Różnie. Ale i tak to ceniłam.
- Już dobrze? – spytał ciepło.
Skinęłam głowę i przetarłam twarz rękawem bluzki.
- Tak – odpowiedziałam po chwili ze szczątkowym uśmiechem. – To co chciałeś?
- Nic ważnego – odparł.
Podniosłam twarz tak, by spojrzeć mu w oczy. Mogłabym w tym momencie go pocałować, ale jakoś nigdy mnie to nie kusiło. Widziałam smutek. Pewnie było mu przykro, że znowu płakałam. Nie rozumiem dlaczego tak się czuł. A z drugiej strony pewnie naprawdę chciał spędzić ze mną miło czas, a ja mu to uniemożliwiłam.
- Pograć? – spytałam.
Po jego niemal zduszonym chichocie stwierdziłam, że trafiłam. Wyplątałam się z jego objęć i zeskoczyłam z łóżka. Oparłam dłonie na biodrach i pochyliłam się nad nim.
- Dziś ze mną nie wygrasz – szepnęłam.
Z uśmiechem pociągnęłam go za rękę, zmuszając do zejścia z mojego łóżka. Oboje usiedliśmy na kanapie przed telewizorem i chwyciliśmy kontrolery.
- Nie oczekuj forów – zastrzegł od razu z uśmiechem.
- Nigdy tego nie robię – odparłam.
Gra się rozpoczęła.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz