Marshall z nawyku ukradł Marcelinie torbę i wcisnął
jej swoją.
- Przemyślałaś moją propozycję? – spytał, gdy tylko
ich przyjaciele byli wystarczająco daleko, by tego nie usłyszeć.
Marcelina spojrzała na niego i zaczęła nerwowo
wyłamywać palce.
- To bardzo mile z twojej strony, ale to chyba
jednak za duży kłopot – odparła z uśmiechem, kierując się w stronę przystanku.
Marshall natychmiast dostosował do niej krok i
zmienił kierunek.
- Pomyśl o tym tak, znacząco byś mi pomogła.
Podzielilibyśmy się kasą za opłaty, więc mógłbym spędzać mniej czasu w pracy, a
więcej z Tobą – spróbował przekonać ją w ostatni sposób, który przyszedł mu do
głowy.
Chłopak doskonale wiedział, że Marcelina nienawidzi
jałmużny równie bardzo, co bycia od kogoś zależną. Marshall nauczył się tego w
niezwykle bolesny sposób jeszcze w podstawówce. I w pełni rozumiał jej powody. W
końcu z domu dziecka i z wielu rodzin zastępczych wyniosła więcej przykrych
wspomnień niż radosnych. Pomoc przyjacielowi natomiast, do tego najlepszemu
przyjacielowi, z którym uwielbiała spędzać wolny czas, taka pomoc mogłaby
skłonić ją do zmiany zdania.
- Teraz i tak musisz jechać do pracy – próbowała bronić
się jeszcze Marcelina, choć perspektywa mieszkania z Marshallem była dla niej
niemal cudowną wizją. Chłopak i tak wszystko o niej wiedział i z niczym nie
musiała się kryć. A wracanie do pustego mieszkania jednocześnie radowało jej
serce, jak i łamało je na miliony małych kawałków.
- Jeżeli się zdecydujesz, to się wykręcę na dziś i
od razu przewieziemy Twoje rzeczy. Marcy, nie daj się namawiać – Marshall objął
przyjaciółkę ramieniem i sprzedał jej swój najbardziej uroczy uśmiech z
możliwych.
Dziewczyna westchnęła ciężko i spojrzała mu prosto
w oczy.
- jesteś pewien, że to nie problem? Nie dam rady
utrzymać dwóch mieszkań, więc jeśli się do Ciebie przeprowadzę będę musiała
sprzedać moje. A wtedy utkniesz ze mną na bardzo długi czas nawet jeśli przez
jakieś wydarzenia się znienawidzimy – zaczęła nawijać Marcy, prawie nie biorąc
przerwy na oddech. Zawsze miała słowotok, gdy się denerwowała.
Chłopak zatrzymał się i spojrzał na nią, jak na
wariatkę.
- Marcy, jesteś moją najlepszą przyjaciółką. W
życiu nie mógłbym Cię znienawidzić. A jeśli będziesz mnie mieć dość to co
najwyżej będziemy wymyślać na bieżąco – po raz kolejny pokazał jej swój
najbardziej uroczy uśmiech.
Zapadła między nimi cisza. Marshall wiedział, że
nie może jej przerwać jako pierwszy. On zastanawiał się nad tym przez ostatnie
kilka miesięcy. Ona miała na to raptem jeden dzień i wiedział, że musi to
przetrawić. W końcu jednak skinęła głową.
- Wprowadzę się, ale opłatami podzielimy się pół na
pół. No i jak tylko pojawią się jakieś kłopoty, to będziemy je przedyskutowywać
na bieżąco. A w razie czego postaram się jak najszybciej wyprowadzić.
Marshall uśmiechnął się tak, jakby ktoś właśnie obiecał
mu zestaw wszystkich istniejących, najdroższych mazaków na świecie i podniósł
ją ze szczęścia. Obrócił się parę razy wokół własnej osi, wciąż trzymając ją w
ramionach, z jej nogami dyndającymi dobre trzydzieści centymetrów nad ziemią.
Odstawił ją wkrótce na ziemię i przepraszając na
chwilkę, zadzwonił do swojej kierowniczki. Udając całkowicie schorowanego, a
miał w tym niezłe doświadczenie, wychrypiał do telefonu przeprosiny i
usprawiedliwienie swojej nieobecności. Gdy tylko nacisnął czerwoną słuchawkę,
wrócił do swojego normalnego, głębokiego głosu.
- Wszystko załatwione, jedziemy do Ciebie –
zarządził, aż promieniejąc radością.
Szybko przejrzał też listę kontaktów i zadzwonił do
kolejnej osoby.
- Hej stary, potrzebuję dostawczaka. Dasz radę coś
załatwić? – spytał od razu.
Po krótkiej wymianie zdań, Marshall podał adres
mieszkania Marcy.
- Teraz jestem cały twój – stwierdził, rozkładając
szeroko ramiona.
Marcelina zaśmiała się szczerze. Wkrótce oboje
musieli zacząć biec, bo zauważyli autobus stojący na światłach, zdecydowanie za
blisko ich przystanku. Marcelina od razu rzuciła się na wolne siedzenie,
zdyszana, próbując złapać oddech. Z wuefem była całkowicie na bakier. Jedynym
sportem, który uznawała, były wyścigi do lodówki i bieganie do lodówki na czas.
Marshall z miejsca zaczął się z niej śmiać.
- Masz gorszą kondycję niż moja babcia –
stwierdził, dzięki czemu zarobił jedno z najbardziej zabójczych spojrzeń
Marceliny.
Przez pozostałą godzinę drogi Marcelina upewniała
się, czy na pewno nie sprawi przyjacielowi za dużo kłopotów. Marshall bez
choćby odrobiny irytacji, zapewniał ją, że wszystko jest w jak najlepszym
porządku. Na razie wolał się jeszcze nie przyznawać, od jak dawna myślał o
takim rozwiązaniu sprawy.
„Mazakowy” uśmiech nie schodził z jego twarzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz