Marshalla obudzil cudowny zapach kawy, który
rozpanoszył się już po całym mieszkaniu. Oczywistym było, że to Marcelina
wstanie wcześniej i zabierze się za robienie czegoś, co nadawałoby się do
zjedzenia. Szybko wyskoczyła po zakupy i zabrała się za śniadanie, cicho śpiewając
w takt piosenki puszczonej w radiu. Marshall po obudzeniu się, leżał jeszcze
chwilę w łóżku, słuchając głosu swojej przyjaciółki. Wiedział, że przestanie
śpiewać, jak tylko pojawi się w salonie, więc odwlekał ten moment najdłużej,
jak się tylko dało.
Wkrótce jednak musiał porzucić swoje plany, bo jego
brzuch dał o sobie znać w wyjątkowo głośny sposób. Chłopak wstał więc
niechętnie i przecierając oczy, ruszył do kuchni, potykając się o wszystko, o
co tylko mógł.
- Jakim cudem po tylu latach dalej rozbijasz się po
swoim mieszkaniu, a po moim możesz chodzić z zamkniętymi oczami?
- Twoje jest mniejsze i logiczniejsze.
- Normalnie poczułabym się urażona, ale z racji
tego, że jeszcze nie do końca się obudziłeś, prawie Ci wybaczę.
Słowo „prawie” wiązało się jedynie z faktem
rzucenia w chłopaka świeżo upieczonym tostem. W ostatnim momencie, niemalże
heroicznym skokiem zakończonym na podłodze, Marsh złapał chleb dosłownie
sekundy przed tym, jak upadłaby na ziemię. Hukowi ciała uderzającego o
drewniane panele o 7 rano towarzyszył zwycięski okrzyk.
- Złapałem!
Marcelina zaśmiała się tylko i wróciła do
wykładania wszystkich tostów na talerz. Usiadła na wysokim stołku przy
kuchennej wyspie i pijąc kawę, chwyciła pierwszego tosta. Na widok zawartości
jej kubka, twarz Marshalla nabrała wyrazu całkowitego i nieograniczonego
obrzydzenia.
- Jak Ty możesz pić takie szczyny. Zobaczysz, kiedyś
nauczę Cię pić prawdziwą kawę – obiecał chłopak.
- Czarną jak moja dusza? – spytała ironicznie
Marcelina, przesuwając kubek Marshalla w jego stronę.
Chłopak potwierdził dynamicznym skinięciem głową.
- Marcy, zostańmy dzisiaj w domu – zaproponował.
Dziewczyna spojrzała na niego z zaskoczeniem
zmieszanym z lekkim uśmiechem.
- Będziemy udawać, że się rozchorowaliśmy i nie
mogliśmy dotrzeć do szkoły żeby nikogo nie zarazić?
Marshall spojrzał na nią z nadzieją wymalowaną na
całej twarzy.
- Przecież my tak dbamy o kolegów, że aż szok
gdybyśmy narazili ich życia.
Wyjątkowo długie negocjacje, trwające około dwóch minut,
zakończyły się na korzyść Marceliny, która niewzruszenie orzekła, że powinni
iść do szkoły. Zjedli spokojnie śniadanie, wsłuchując się w tętniącą życiem
ulicę i muzykę płynącą z radia. Po krótkiej chwili zastanowienia, Marshall
poruszył temat, który męczył go od bardzo dawna.
- Marcy, może byś się do mnie wprowadziła?
Dziewczyna zamarła od razu i pokręciła przecząco
głową.
- Jasne, a jak znajdziesz sobie laskę to będę się
martwić, gdzie się podziać? – zaśmiała się. – Plus to za duży kłopot Marsh. Ale
dziękuję za pomysł.
Chłopak złapał jej podbródek i zmusił żeby spojrzała
mu w oczy.
- Marcy, mówię poważnie. To żaden kłopot.
Mieszkanie i tak większość czasu stoi puste, bo po szkole jadę do pracy. Łóżko
w sypialni jest szerokie, dwuosobowe, a jeśli po tylu latach przyjaźni uważasz,
że to mogłoby być niezręczne, to najwyżej prześpię się kilka nocy na kanapie, a
ty zajmiesz sypialnię i kupimy dwa osobne łóżka. Skupiasz się na nauce, a na
dojazdy do szkoły marnujesz ponad godzinę dziennie. I to dwukrotnie w ciągu
jednego dnia. Stąd byś miała pięć minut. I myślę, że jednak razem mieszkałoby
się ciekawiej niż samotnie – dodał z uśmiechem. – Przemyśl to. I porozmawiamy
poważnie wieczorem. A jak jeszcze raz spróbujesz spać na kanapie to pożałujesz –
pogroził jej przyjacielsko.
Marcy zajęła łazienkę i oboje poszli się przebrać i
przygotować na cały dzień spędzony w szkole. Jak się można spodziewać,
Marshallowi wystarczył kwadrans i stał już gotowy na wszystko, z torbą
przewieszoną przez ramię i z zapalonym papierosem między palcami. Zanim
Marcelina stanęła obok niego, obwieszczając swoją gotowość, chłopak zdążył
wypalić dwie fajki i właśnie wyciągał trzecią.
- To Cię kiedyś zabije, wiesz? – spytała,
przechylając delikatnie głowę w lewo, w charakterystyczny dla siebie sposób.
- Na coś muszę umrzeć Marcy. A starość byłaby
niezwykle nudną opcją – odparł ze wzruszeniem ramion i typowym dla siebie,
lekko aroganckim uśmiechem i iskierką buntownika w oku.
Marcelina postanowiła zagrać na dziwną kartę.
- A gdybym się do Ciebie przeprowadziła? Rzuciłbyś
palenie?
- Marcy, przecież Ty sama palisz – zauważył,
słusznie zresztą, chłopak.
- Ale nie aż tyle – rzuciła w swojej obronie
dziewczyna.
Wyszli z mieszkania, które chłopak zamknął na klucz.
Gdy tylko znaleźli się przed klatką schodową, Marsh zagwizdał, ściągając na
siebie uwagę Marceliny i wręcz teatralnie zgniótł i wyrzucił nieodpaloną fajkę
do śmietnika.
- Ograniczę – stwierdził tylko.
Reszta drogi minęła im w cudownych nastrojach. Oboje
wyjątkowo mieli być na czas, a przez cały odcinek debatowali o tym, która część
Piły jest najlepsza i dlaczego. Dopiero przed budynkiem najcudowniejszej
instytucji świata, humory nieco im zrzedły. Marcy znała nawyki przyjaciela.
Zawsze czekali na siebie nawzajem przed szkołą. I dzień w dzień Marshall
wypalał ostatnią fajkę, jak on lubił to nazywać – „skazańca”, tuż przed
wejściem do szkoły. Teraz jednak nawet nie zwolnił kroku i przytrzymując przed
nią drzwi, wszedł do środka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz